Szkoła na "Chopinie"
Lizbona, 6 października ubiegłego roku
Ostatni port kończącej się właśnie na "Fryderyku Chopinie" kolejnej Szkoły pod Żaglami. Nadszedł czas łez i pożegnań. Szesnaścioro uczniów stoi już z bagażami przy trapie i z żalem patrzy na żaglowiec. Nikt nie chce wracać do domu. Wszyscy obiecują, że na ten pokład jeszcze kiedyś wrócą... Często zastanawiałam się, cóż takiego tkwi w "Chopinie", że odjazdy z niego są zawsze takie trudne. Latem, podczas rejsów turystycznych, najczęściej mówi się, iż sprawia to tutejsza atmosfera, dzięki której znikają dręczące nas na co dzień troski. Na pokładzie nie ma problemów większych, niż to, czy dobrze postawiliśmy żagiel, kiedy mamy wachtę nocną i czy zdążymy się przed nią wyspać. W Szkole pod Żaglami jest inaczej. Szkoła jest bowiem nie tylko pretekstem do odbywania lekcji na morzu, ale uczy także żeglarskiego życia, współpracy w grupie, a świeża załoga już od pierwszego dnia przytłoczona zostaje ogromem obowiązków. Co nie znaczy, że podczas ich wypełniania brak miłych chwil...
Jak to w szkole...
Każdy dzień w całości wypełniony jest zajęciami. 0730 - pobudka, 0800 - podniesienie bandery i śniadanie, do 0915 -sprzątanie żaglowca... Tu też pojawiają się zwykle pierwsze problemy. Młodzież często nienawykła do sprzątania w domu i z racji wieku buntująca się przed koniecznością utrzymywania porządku odpowiedzialna jest tu za czyszczenie łazienek i innych pomieszczeń statku. Rodzi to często niezadowolenie, ale skrupulatne egzekwowanie czystości kabin, przez kapitana, i łazienek, przez nauczycieli, szybko przyzwyczaja młodzież do tego przykrego obowiązku, który wchodzi wszystkim w nawyk i przestaje być z czasem tak nieprzyjemny. Kolejny punkt programu dnia stanowią lekcje. Na 45 dni trwania Szkoły uczniowie z różnych szkół i miast polski stanowić mają jedną klasę. Prowadzenie standardowych lekcji jest jednak niemożliwe, bo każdy z uczniów "przerabia" inny materiał, co sprawia, iż wiele zajęć sprowadza się do konsultacji. Dodatkowym problemem w naszym rejsie jest rozbieżność wiekowa młodzieży, jako że poza 13 osobami z II klasy liceum płyną z nami trzy uczennice z ostatniej klasy gimnazjum i jedna osoba z pierwszej klasy liceum. Nasz statkowy plan lekcji obejmuje, więc trzy równolegle grupy, tak by można było pogodzić wszystkie te różnice. Dla młodzieży jest to dużą zaletą, lekcje bowiem odbywają się w bardzo niewielkim gronie, a nauczyciele mogą skupić swoją uwagę na każdym, kto jej w danym momencie potrzebuje. Innej natury przeszkody napotykają nauczyciele języków obcych. Ja, ucząc języka angielskiego, poznałam ten problem wyjątkowo dobrze: każda osoba z naszej klasy uczyła się w macierzystej szkole z innego podręcznika, a poziom znajomości języka oscylował między początkującym a zaawansowanym. Rozbieżność poziomów udało się zmniejszyć, choć nie wyeliminować, poprzez podział na grupy, natomiast lekarstwem na różnice podręczników było ułożenie własnego programu, który koncentrował się na konwersacjach. Podczas rejsu uczniowie musieli jednak opanować zadany przez swoją macierzystą szkołę materiał i ci, którzy nie chcieli wrócić do domu z zaległościami, mogli zgłaszać się na dodatkowe zajęcia, na których omawialiśmy wymagane zagadnienia. W praktyce mało kto decydował się na poświęcenie tych niewielu chwil wolnego czasu na dodatkową naukę, co prawdopodobnie zaowocowało koniecznością wzmożonej pracy po powrocie do domu. Lekcje na statku odbywały się codziennie od godziny 0915 do 1330. Po zakończeniu lekcji i obiedzie rozpoczynały się prace bosmańskie. Zadaniem młodzieży było obstukiwanie z rdzy relingów i ściągaczy, malowanie nadbudówki, szlifowanie, czyszczenie, naprawianie... Po pokonaniu Morza Bałtyckiego, Północnego i Zatoki Biskajskiej, gdy temperatura podniosła się i można było więcej popracować "dla statku", lekcje zostały przełożone na popołudnie i trwały od obiadu do kolacji, a prace bosmańskie odbywały się przed południem. Taki tryb okazał się korzystniejszy nie tylko dla robót bosmańskich, ale i dla nauki. Z porannego "stukania młotkiem" można było bowiem zwolnić wszystkich uczniów mających tej nocy najbardziej męczącą "wachtę świtową" (od 0400 do 0800), co dawało dodatkowe pół dnia na sen i naukę. Poranny ruch rozbudzał ponadto całą naszą grupę i eliminował jakiekolwiek przysypianie podczas lekcji czy usprawiedliwianie zmęczenia dopiero co skończoną wachtą nocną. Po kolacji, jeżeli o 2000 nie odbywała się prowadzona przez kapitana Adama Kantorysińskiego lekcja geografii, można było nareszcie odpocząć. W praktyce sprowadzało się to do przygotowań do częstych sprawdzianów, prezentacji z angielskiego, testów ze stówek i przeróżnych kartkówek. Oprócz tego, w tzw. międzyczasie, należało jeszcze uzupełnić braki snu przed czekającą wszystkich czterogodzinną nocną wachtą. Tak wyglądał przeciętny dzień rejsu.
Jak to na żaglowcu...
Nie oznacza to jednak, że nasze życie na pokładzie było jedynie ciężką harówką. Zdarzały się także przyjemne i długo oczekiwanie wyjątki w tej żeglarskiej rutynie. Wyjątki te oznaczały najczęściej brak lekcji i ogłoszenie przez kapitana "niedzieli", która wypaść mogła w... sobotę, poniedziałek czy czwartek. Na początku pretekstem do dnia wolnego były męczące nas na Morzu Północnym i w kanale La Manche sztormy. Tam mieliśmy szansę zobaczyć, jak wygląda typowe jesienne sztormowanie: ciągłe deszcze i przeciwny wiatr o sile 10B, a po pokonaniu Zatoki Biskajskiej także prędkość żaglowca dochodząca do 11 węzłów i przechyły sięgające 35 stopni. Warunki takie sprawiały, iż lekcje były ostatnią rzeczą, na którą mieliby ochotę zarówno nie-wprawieni w żegludze uczniowie, jak i część nauczycieli. Zdecydowanie większym powodzeniem cieszył się wówczas powszechnie polecany na chorobę morską kisiel. Z czasem jednak, gdy przyzwyczailiśmy się do permanentnego bujania i często nachodzących nas silnych wiatrów, trzeba było o takiej wymówce zapomnieć. Kolejnym powodem radości były porty, na których zwiedzanie poświęcaliśmy całe dnie. Pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem była Kilonia. Spędziliśmy tam dobę, po czym przez Kanał Kiloński ruszyliśmy na zimne Morze Północne. Płynęliśmy prosto w strefę ciepła, na Wyspy Kanaryjskie i do naszego drugiego portu dotarliśmy dopiero po 18 dniach nieprzerwanej żeglugi i przebyciu 2600 Mm. Tam też oczekiwał nas zasłużony odpoczynek. Po obejrzeniu Santa Gruz de Tenerife całą załogą wybraliśmy się na najwyższy szczyt wyspy, a także całej Hiszpanii - Pico de Teide, i na piaszczystą plażę, na którą piasek przywożony jest aż z Sahary. Następnego dnia podpłynęliśmy pod wyspę Grań Canaria, ale dotarcie pontonem na ląd uniemożliwiły nam, niestety, zbyt duże fale. W związku z tym zdecydowaliśmy się na kąpiel przy burcie "Chopina" w towarzystwie delfinów i latających ryb, skoki do wody z przyczepionej do rei liny i opalanie na pokładzie. Opuszczając Kanary obraliśmy kurs na Gibraltar. Niestety, na podejściu do portu oczekiwał nas sztormowy wiatr i złe wiadomości: w porcie nie ma dla nas miejsca. Skierowaliśmy się więc na drugą stronę cieśniny, do Ceuty, gdzie mieliśmy nadzieję zasmakować nieco afrykańskiego klimatu. Choć początkowo, dla odmiany, przywitał nas rzęsisty deszcz, następnego dnia w grzejącym słońcu ulice, ludzie, palmy, morze i piękne widoki robiły duże wrażenie. W Gibraltarze, do którego w końcu dopłynęliśmy, głaskaliśmy słynne małpki.
Jak to w rejsie...
Liczba odwiedzanych przez nas portów nie była duża, a przeloty między nimi trwały długo. Nasze czteroosobowe grono nauczycielskie bardzo starało się zapewnić alternatywne atrakcje na statku, organizując np. Pokładowe Igrzyska Olimpijskie, turniej szachowo-warcabowy czy chrzest morski. Podczas igrzysk trzy wachty rywalizowały ze sobą o miano najdzielniejszej i najsprawniejszej, a my prześcigaliśmy się w wymyślaniu różnych konkurencji. Igrzyska zostały podzielone na dwa dni, a wśród konkurencji, poza standardowymi: stawianiem żagli na czas, brasowaniem żagli czy przeciąganiem liny, znalazły się między innymi: obieranie i jedzenie marchewek na czas i nieco podchwytliwy quiz dotyczący żaglowca, jego stałej załogi i nauczycieli. Podczas chrztu, na którym należało nadać świeżo upieczonym żeglarzom nowe morskie imiona, największą atrakcję stanowił przebrany za Prozerpinę z dorodnym biustem bosman, badania lekarskie prowadzone przez naszego statkowego medyka oraz fakt, iż poza młodzieżą ochrzczony został Hrabia - nauczyciel chemii i biologii, a także statkowy cook. W radosnej atmosferze zmierzaliśmy do Lizbony. Uczniowie musieli jednak przypomnieć sobie o szkolnej rzeczywistości ł rozpoczęło się zaliczanie zaległych kartkówek, pisanie prac i poprawa słabszych ocen. Nie stanowiło to już jednak dla nikogo większego problemu. Załoga zdążyła przywyknąć do żeglarskich obowiązków, konieczności wstawania na nocne wachty czy alarmy, opanowała pracę na rejach, stawianie żagli, nazewnictwo lin, a manewry szły gładko i szybko. Nie doskwierał już brak snu, konieczność sprzątania łazienek czy obierania ziemniaków. Problemy, które wcześniej wydawały się nieznośne, stały się pod koniec jedynie pretekstem do śmiechu i żartów...
Jak to w życiu...
Wydaje mi się, iż to właśnie ta zmiana, jaka zachodzi w każdym, kto pozna i po kocha takie życie, sprawia, iż powroty do domu stają się trudne, a rzeczywistość tak bardzo szara. Każdy dzień na żaglowcu, chociaż wypełniony licznymi obowiązkami, do których często nie jesteśmy nawykli, wydaje się - mimo pozornej rutyny - inny od poprzedniego. Ludzi, których się tu spotyka i z którymi trzeba na co dzień żyć, poznaje się dużo głębiej niż kolegów ze szkolnej ławki, a miejsca, które zwiedzamy, na zawsze pozostają w naszych wspomnieniach. Codzienność na statku nie jest pozbawiona problemów, ale życie na nim uczy, jak te problemy rozwiązywać. Nocne wstawanie, praca na rejach czy roboty bosmańskie zmuszają do walki z własny mi słabościami, zmęczeniem, brakiem sił, a współpraca na wachtach uczy odpowiedzialności za innych oraz tolerancji dla wad i odmienności drugiej osoby. Wszystko to sprawia, iż z morza wraca się odmienionym, a największym osiągnięciem Szkoły pod Żaglami jest to, że niemal każdy zaczyna patrzeć na świat z nieco innej perspektywy...
Tekst: Marta Ostrowska